Kolejne romantyczne wypisy z literatury światowej. Znowu biografia znanej postaci, stała się materiałem na banalną przypowiastkę o miłości i jej "twórczych" wykorzystaniach.
Zanim Jane Austen stała się autorką "Dumy i uprzedzenia", czyli kolejne romantyczne wypisy z literatury światowej. Znowu biografia znanej postaci, stała się materiałem na kolejną banalną przypowiastkę o miłości i jej "twórczych" wykorzystaniach. Obrodziło w zakochanych. Po Szekspirze i Molierze przyszła kolej na biedną Austen. Wszystkie te filmy zrobione są według jednej recepty – weźmy znaną postać z historii, znajdźmy białą plamę w jej życiorysie i zapełnijmy ją własnymi fantazjami. Dodajmy też jeszcze obiegowe wyobrażenie artysty, jako człowieka, który, wszystko co przeżyje, nawet najbanalniejsze wydarzenia, przekłada na sztukę. Taki normalny, tylko trochę zdolniejszy i uważniejszy kolega/koleżanka. Normalny, a więc nie pozbawiony znanych nam wszystkim przywar, potrzeb i ludzkich małości. Współczesny widz, niby ogląda film o kimś, o kim uczył się w szkole, ale podane jest mu to w taki sposób, jakby historia opowiadała o rówieśnikach. Widz nie lubi czuć się gorszy. W sumie to zrozumiałe, artysta też człowiek i trudno się z tym nie zgodzić, jednak w całym tym "kochliwym rozmydlaniu" klasycznych pisarzy, ginie gdzieś ich wielkość. Trudno zrozumieć, na czym właściwie miałaby ona polegać. W filmie Juliana Jarrolda, Jane Austen jest młodą, można by powiedzieć przebojową, jak na swoje czasy, (jest przełom XVIII i XIX wieku) dziewczyną. Wychowana na prowincji, wrażliwa i utalentowana. Chwalona za pierwsze próby literackie, którym jednak brakuje jeszcze, znanej z późniejszych dokonań ironii i zmysłu obserwacji. To, że pisze dość mdłe romansidła uświadamia jej niejaki Tom Lefroy (znany z "Ostatniego Króla Szkocji" James McCavoy), panicz z Londynu, zesłany na prowincję przez bogatego wuja, żeby się "wyspokoił". Para na początku za sobą nie przepada, ale niebawem... No właśnie, czy to nie brzmi znajomo? Jak scenariusz jednej z tysiąca romantycznych komedii. Jarrold stara się imitować styl Austen, wiązać sentymentalizm, z błyskotliwą i ironiczną obserwacją obyczajową. Że to możliwe, pokazał parę lat temu Ang Lee w "Rozważnej i Romantycznej". Niestety reżyser "Zakochanej Jane" nie jest Angiem Lee. Wszystko sprowadza do banału. Austen stanie się prawdziwą pisarką w wyniku zawodu miłosnego, jej życie wprost przełoży się na twórczość. W jednej z ostatnich scen oglądamy Jane Austen już po odniesieniu sukcesu. Młoda wielbicielka prosi ją o przeczytanie fragmentu nowej powieści. Jane nie odmawia, choć nie ma w zwyczaju publicznych wystąpień. Kryje się za swoim dziełem jak za tarczą. I to wszystko w wyniku jednego, młodzieńczego zranienia. Tylko dla dawnej miłości jest w stanie wyjść ze swojej skorupy. Troszkę to pensjonarskie. Stereotyp relacji twórca – dzieło zostaje zakłócony tylko w jednym momencie. Jane, podczas wizyty w Londynie odwiedza poczytną pisarkę Ann Radcliffe. Pyta ją, jak to jest, że w jej książkach jest tyle emocji, podczas gdy jej życie, jest raczej nudne i mieszczańskie. – Zawsze zostaje wyobraźnia – odpowiada Radcliffe. Właśnie wyobraźni zabrakło twórcom "Zakochanej Jane". Zamiast odważyć się, jak robiła to 200 lat temu Austen, rozepchnąć trochę ramy konwencji, zatrzymali się w pół kroku, wybierając bezpieczny sztafaż romansidła. I chociaż na grającą tytułową rolę Anne Hathaway patrzy się z przyjemnością, trudno się w tej Jane zakochać.